La la la, Batman...

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

W 1968 młodziutka Massiel wygrała Eurowizję piosenką La, la, la. W 2016 Damien Chazelle stworzył film równie skomplikowany, co tytuł i refren hitu tej hiszpańskiej wokalistki. Czy dostanie 12 punktów od polskiej publiczności?*

La La Land, jak to musical, rozpoczyna się od piosenki, Utworu, przy którym disenyowskie W drodze przez bajoro, znane lepiej jako Lecimy przez mokradła i tyłki świecą nam, wydaje się numerem w dobrym guście, niezbędnym dla rozwoju akcji i psychologii postaci. Widz widzi gigantyczny korek na autostradzie, z samochodów wychodzi dzika horda tancerzy i śpiewa o tym, że jest kolejny słoneczny dzień. To bardzo istotna informacja, w końcu, jak wszyscy wiedzą, Los Angeles jest amerykańskim biegunem zimna z niebem zasnutym chmurami i dmącym lodowatym wiatrem. W całej tej sekwencji chodzi o to, że ludzie w tym mieście jadą do pracy i w stosunku do bombastyczności wykonania (mnóstwo samochodów, tancerzy, wyciągnięty z ciężarówki czarnoskóry mężczyzna grający na bębnach, tancerka flamenco) ta treść jest porażająco banalna.

Produkcyjna rozrzutność przykrywająca miałkość znaczeń to znak rozpoznawczy La La Land. Schemat fabularny zastosowany w tym filmie najlepiej chyba rozpoznał Tadeusz Boy-Żeleński w Stefanii, jedno chce, drugie nie chce: "Z tym największy jest ambaras, | Żeby dwoje chciało naraz.". Cała reszta, aktorskie ambicje głównej bohaterki Mii (Emma Stone), miłość do jazzu Sebastiana (Ryan Gosling), uzupełnia całość o efektowne obrazki ze studia filmowego i muzykę, taką, jaką mężczyzna chce grać i taką, której nie znosi. Jednak jakie ma to znaczenie, skoro liczy się tylko Wielkie Uczucie. Problem Damiena Chazelle polega na tym, że wie, iż rzeźbi w szczerozłotym kiczu i zamiast pogodzić się z tym faktem i wypolerować swój posąg tak, by blask aż oślepiał, próbuje udawać, że to żadne złoto, a brąz szlachetny i sprawa poważna.

Twórca Whiplash temperuje nie tylko poziom emocji, ale też, poza otwarciem, wycisza sceny muzyczne. Naprawdę trudno zrozumieć dlaczego warto kręcić musical, w którym największym hitem pozostaje znane ze zwiastuna City of Stars. La La Land jest nieodrobioną lekcją zarówno z Busbiego Berkeleya, arcymistrza choreografii w bardzo nudnych filmach, jak i Boba Fosse'a, reżysera, który jak nikt inny uczynił sobie ten gatunek poddanym. W filmie Chazelle'a nie ma charakterystycznego dla pierwszego wymienionego reżysera zrozumienia, że sceny muzyczne mogą być samowystarczalne i autonomicznie dostarczać nieosiągalnych inaczej wrażeń estetycznych. Obce mu jest również typowe dla Fosse'a, ale z ducha wagnerowskie, wykorzystanie muzyki i ruchu jako niepowstrzymanego wehikułu narracyjnego, który na muzycznym paliwie sprawnie dojedzie, gdzie ma dojechać.

Dlaczego reżyser Whiplash wybrał musical? Przecież tę samą treść mógłby przekazać za pomocą komedii romantycznej. Inny gatunek nie pozwoliłby mu stworzyć tak imponującego dema technologicznego. La La Land i nie porusza żadnego interesującego tematu i niczym nie może zaskoczyć, ale jest pokazem mocy studyjnego systemu produkcji. W każdej scenie widać zarówno wykorzystanie najlepszych dostępnych środków technicznych, jak i wpompowane w budżet miliony dolarów. Szkoda, że przy tym powstał film tak bezpieczny i nieangażujący. Damien Chazelle w zadziwiająco szybkim tempie z niezależnego twórcy stał się pieszczoszkiem Hollywood. Ciekawe, czy w Los Angeles, przyjmując hołdy, będzie miał czas na zastanowienie się, po co w ogóle kręci filmy. Do tej pory ani Whiplash ani La La Land nie przyniosły odpowiedzi. Za ten brak refleksji nie powinien dostać eurowizyjnej najwyższej liczby punktów.

*Wszystkim, którzy ostatnie dwie dekady przespali i nie trzymali kciuków ani za Edytę, co nie była Ewą, ani za słowianki ubijające masło, tłumaczę, że to maksymalna liczba punktów, jaką podczas Eurowizji może otrzymać wykonawca od widzów i/lub jury z innego kraju.

Zwiastun:

Ale polecasz ten film, czy nie bo recenzja jakaś taka niewiadomo jaka?

To zupełnie jak moje wrażenia po filmie. ;) Mnie się niezbyt podobał, ale ja nie lubię filmów, których jedyną ambicję jest zgarnięcie jak największej liczby złotych statuetek.

Czyli taka amerykańska pokazówka z bollywoodkim tytułem. To sobie w tv kiedyś obejrzę może, jak zgarnie 12 oscarów, a na to się zanosi.

Krzysztof chyba nigdy w życiu nie popełnił tak totalnie nietrafnej recenzji:D Świetny film!

What he said.

Dodaj komentarz