Gdzie cytryna dojrzewa

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

O Susanne Bier można opowiadać długo i namiętnie. Ta duńska reżyserka wielokrotnie pokazywała, że potrafi robić znakomite kino. Jej poprzedni film - "W lepszym świecie" został nagrodzony oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, zaś ona sama została dostała Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszego europejskiego reżysera. Jej poprzednie obrazy również cieszyły się powodzeniem, można wspomnieć chociażby o "Braciach", do których Amerykanie wykupili prawa i stworzyli remake cieszący się sporą popularnością. Ta wyliczanka, oczywiście niewyczerpująca, nie została przytoczona bez celu. "Wesele w Sorrento" jest odcięciem się od dotychczasowych osiągnięć, filmem tak niepodobnym do poprzednich jak to tylko możliwe. Jakby widzowi zamiast wycieczki do dżungli zaproponowano spacerek po ogrodzie. Szkoda, że do takiego, w którym krasnale ogrodowe porozstawiane są wokół oczka wodnego (oczko oczywiście z wodospadem).

O fabule "Wesela w Sorrento" nie można powiedzieć jednej rzeczy - że jest oryginalna. To zlepek motywów przewijających się przez kino rozrywkowe. Główna bohaterka - Ida, jest fryzjerką. Po wyjściu z choroby nowotworowej odkrywa, że mąż od dawna zdradza ją z dziewczyną z księgowości. Protagonistka ukrywa fakt rozpadu związku przed córką organizującą ślub i wesele na południu Włoch. Przypadkiem poznaje Philipa, ojca pana młodego, który należy do kategorii antypatycznych pracoholików. Gdy akcja przenosi się do Italii można odnosi się wrażenie, że Bier robi wariację na temat "Mamma mia!". Poza pewnymi odchyleniami od normy jest to historia z rzeczonego brytyjskiego obrazu. Największą różnicą, pomijając taką oczywistość jak to, że mamy do czynienia z Włochami a nie Grecją, jest to, że tym razem okazano litość i Pierce Brosnan nie śpiewa.

Oczywiście nie jest tak, że produkcja autorki "Tuż po weselu" to rzecz całkowicie nieudana. Na pewno udało się stworzyć wiarygodne postaci. To nie są typowe romkomowe pustaki, których definiuje się przez urodę i zasobność portfela. Już samo postarzenie obsady (porównując z najpopularniejszą sztampą) nadało bohaterom charakteru. Ida jest zabawna i tragiczna jednocześnie. Philip jak na faceta handlującego handlującego warzywami ma w życiorysie kilka rozdziałów, które czynią go osobą interesującą. Obsadowo "Wesele w Sorrento" prezentuje się satysfakcjonująco. Role główne dostali Trine Dyrholm i Pierce Brosnan. Dla obojga był to urlop od ról wymagających i mimo że ich kreacje należą do dobrych nie zapadają w pamięć. Tyczy się to zwłaszcza Dyrholm, ale to raczej kwestia tego, że poprzednie jej role ("Zniknięcie", "W lepszym świecie") były prawdziwymi emocjonalnymi fajerwerkami, trudnymi do przyćmienia przez występ w tak wyważonym obrazie.

Największym problemem tego filmu jest brak wyrazistości. To lekka, przyjemna w odbiorze historyjka. Jednak nie ma w niej ani jednej sceny, ujęcia, piosenki, czegokolwiek co wybijałoby się ponad przeciętność. Osadzenie akcji w śródziemnomorskim otoczeniu to wizualny samograj, jednak mocno wyeksploatowany. Podobnie sprawa się ma z muzyką, królują najbardziej oczywiste wybory w stylu "That's amore" w wykonaniu Deana Martina. Chyba pani reżyser zbytnio się przejęła tym, że realizując ten rodzaj filmu nie może mieć ciężkiej ręki.

Susanne Bier stwierdziła, że "Nie tylko w filmie, ale i w życiu posługujemy się schematami, ale ważne jest żeby postaci wydawały nam się ludźmi z krwi i kości, których losem możemy się przejmować. Nie możesz uciekać od konwencji, ale musisz uczynić je wiarygodnymi.". Te słowa dobrze oddają charakter "Wesela w Sorrento" - filmu całkowicie sztampowego, choć ciepłego i dobrze zagranego. Miłośnicy konwencji powinni być zachwyceni.

Zwiastun: