Krzysztof Osica

napisał o Tokyo Tribe

Tym razem pod filmem rozrywkowym Sono nie ukrył żadnej poważniejszej myśli. "Tokyo Tribe" jest za to pokazem reżyserskiej mocy, reżyser "Love exposure" bawi się tą absurdalną historią, ubiera ją w formę filmu muzycznego (powinienem chyba za Anglosasami napisać "rap opery"), zaludnia swój film mnóstwem dziwacznych bohaterów. Chociaż z nikim utożsamić się nie da, to nie sposób nie podążać za rytmem opowieści. Sion Sono raczej jest didżejem niż scenarzystą przestrzegającym podręcznikowych zasad pisania. Ten obraz trochę przypomina "Pawia królowej" Doroty Masłowskiej, też został wyrapowany na jednym wydechu. Opad szczęki i muzyczny film roku (widzę tylko jednego potencjalnego konkurenta, Johnniego To), ale sygnalizuję, że tym razem ważniejsze niż "co" jest "jak".