Profil użytkownika inheracil
Pierwszy węgierski horror. Zdecydowanie dla miłośników gatunku. Zbyt duże ambicje realizacyjne, jak na niewielki budżet. "Post mortem" bywa klimatyczne i stylowe, ale też niespodziewanie śmieszne.
Pochwała przeciętności, czyli wszystkie najbardziej zgrane karty kina społecznego. Od czasu "Rocca i jego braci" minęło równo 60 lat. Ile jeszcze dekad będziemy oglądać bokserów z klasy pracującej?
Zaklinaczka koni, beczki śmierci, Zodiak we Wrocławiu - mieście grzechu. Jest to pomysłowe, żywe i całkiem mięsiste narracyjnie. Szkoda, że zrealizowane komicznie nieudolnie.
Mam problem z Fellinim lat 80. Magia gdzieś uleciała. Wszystkie sztuczki przestały działać. Zostało smutne widowisko starego iluzjonisty, resztki dawnej wielkości.
Jak na slasher to w tym leśnym barszczu zbyt dużo grzybów. Biegunka pomysłów i postaci może byłaby możliwa do zaakceptowania, ale realizacja pozostawia dużo do życzenia. Gumowa głowa kwalifikuje się do wężowego efektu specjalnej troski, a udźwiękowienie i montaż dźwięku to klasyczna polska szkoła.
Trzy kontynenty, kokaina, arabski książę, kolumbijska syrena uratowana przez Karola, który został papieżem, no i nasze rodzime kobiety mafii. Vega ma rozmach i inscenizacja niektórych scen jest na wyższym poziomie niż w Botoksie. Nie ma tu niestety nawet śladu po narracyjnej płynności, realizacja jest jednak bardzo nierówna, a montaż woła o pomstę do nieba.
Vasyanovych opowiada o konflikcie na Ukrainie sprowadzając wojnę do antropologicznych kategorii czasu i przestrzeni. Nie zajmuje się polityką, a pokazuje jedynie Strefę i czas skażone przemocą. To piękny film, ale w tym pięknie jest coś niewłaściwie staroświeckiego. Jakby w kinie od czasu Tarkowskiego nic się nie wydarzyło.
"Bait" jest dla (neo)realistycznego kina tym, czym był "Artysta" dla klasycznego Hollywood- odświeżającym remiksem. Wydawało się, że po Viscontim nie ma większego sensu sięgać po temat odchodzącego świata rybackiej wioski. Mark Jenkin wykorzystuje go jednak do zabawy z konwencjami realistycznego obrazowania. Uzupełnia je o montaż w radzieckim stylu i znaczący, niekiedy wręcz autonomiczny, dźwięk. "Bait" może i nie ma oceanicznych głębi, ale traktując go jako formalną zabawę (mimo że sam film jest raczej ponury) nie sposób go nie docenić.
Film dla ludzi, którzy uważają, że przemiany na rynku wydawniczym to sprawy życia i śmierci. Ciekawszych tematów w tym koszmarnie przegadanym filmie trudno znaleźć. Na plus jeden udany żart z Juliette Binoche.
Mój "ulubiony" gatunek, czyli amerykańskie niezależne mamrotanie. Rozpisana na wiele lat historia o dwóch przyjaciółkach może i sama w sobie się broni, jednak nieatrakcyjna forma wcale jej nie pomaga. "Fourteen" do tego stopnia celebruje zwyczajność, że aż samo staje się przeraźliwie nudne.
Brady Corbet przez dwie trzecie filmu bawi się w sobowtóra Larsa von Triera. Szkoda, że bierze z twórczości tego reżysera jedynie to, co denerwujące. No a potem następuje wielki finał, który zdecydowanie przerósł możliwości techniczne ekipy, co dodaje "Vox Lux" niespodziewane humorystyczne zabarwienie. Pod koniec bawiłem się świetnie, ale na pewno to nie był dobry film.
Tak muszą się czuć obcokrajowcy oglądający Smarzowskiego. Pełnometrażowy festiwal obrzydliwości. Czy stoi za tym coś więcej? Tylko jeżeli włączyć maszynę interpretacyjną na wyższe obroty, ale tym razem Akin nie zachęcił mnie bym to zrobił. [69. Berlinale, Konkurs Główny]
Pomysł na wyciszone, teatralne kino historyczne (nieco przypominające telewizyjne dokonania Roberto Rosselliniego) jest szlachetny. Szkoda, że ascetyczna forma nie została tu doprowadzona do ekstremum, jak robi to Eugene Green, przez co A Portuguesa wygląda jak biedniejsza wersja kostiumowego widowiska. Do tego należy dodać ponad dwugodzinny czas trwania i niestety można się zaziewać. [69. Berlinale, Forum]
Syllas Tzoumerkas kilka lat temu zachwycił niezwykłym "Płomieniem". Filmem nakręconym z fantastyczną dezynwolturą. W kolejnej produkcji ta swoboda już irytuje. W sargassowym barszczu znalazło się po prostu za dużo grzybów. Kilka z nich ma jednak nietypowy smak, który trzeba sytuować gdzieś między twórczością Gomesa, a artystycznym horrorem. Wątki kryminalny i obyczajowy są niestety rozgotowane i nic tu nie pomoże świetna Angeliki Papoulia jako wkurzona (prawdziwie po polsku) inspektor Kochanowski. [69. Berlinale, Panorama]
Najgorszy rodzaj filmu, czyli ciepłe, przyjemne kino do puszczania w familijnym paśmie. Oglądając "Green Book" nieuważnie, wychodząc po herbatę i jakieś przekąski, można nie zauważyć, że scenariusz ledwo się trzyma. W kinie za to doskonale widać jak ten napisany na kolanie film nie rozpada się jedynie dzięki charyzmie aktorów. Trzeba jednak powiedzieć, że zdecydowanie nie są to ich najlepsze role i nie jest to tak doskonały tandem jak w, podobnych tematycznie, francuskich "Nietykalnych".
Tytułowa Roma odnosi się nie tylko do dzielnicy miasta Meksyk, ale też do filmowego świata, z którego Cuaron czerpie pełnymi garściami. Reżyser Grawitacji miksuje w swoim najnowszym filmie motywy znane z obrazów włoskich mistrzów lat 60. Niektóre ujęcia wyglądają, jakby je ukradł Antonioniemu czy Pasoliniemu. Można (Mamie) Romie zarzucać brak rewolucyjnej czujności (służąca-święta w mikroraju klasy średniej), ale za odświeżenie modernistycznej estetyki (i to nie w sześciu godzinach jak u pana Diaza) należy się jej szacunek.
Jako historia alternatywna to sromotna porażka. Świat przedstawiony jest niespójny i wymaga ogromnych pokładów dobrej woli, aby móc w niego uwierzyć. Patrząc na "1983" jak na serial kryminalny jest nieco lepiej. Nie są to żadne gatunkowe fajerwerki, a tylko, i aż, sprawnie wyreżyserowany średniogłupi akcyjniak. Można w tym netfliksowym dziecku dopatrzyć się wielu pozytywów, ale żaden jego aspekt nie został doprowadzony do perfekcji. Aktorstwo jest nierówne, a nawet momentami świetna scenografia czasami kuleje (koronny dowód to Most Poniatowskiego, który jest i Warszawą i Szczecinem).
Wizualnie to jeden z najciekawszych filmów roku. Jazdy kamery, odwrócenie obrazu, zabawy ostrością. Żadnych przypadków, wszystko doskonale przemyślane i wyegzekwowane. Szkoda, że emocje są tu jak na grzybobraniu, co w dreszczowcu nieco razi. Scenariusz nie jest głupi, ale ślimacze tempo kładzie ten film.
Przeraźliwy brak ekonomii narracyjnej. Poza czołówką, nawiasem mówiąc to najlepsza część filmu, próżno szukać tu dynamizmu. Całość może by się broniła rolami de Ladonchampsa i Lacoste, ale reżyser zrobił co mógł aby zanudzić widownię. Na plus konsekwentnie utrzymywana stonowana kolorystyka.
Alex van Warmerdam łamie ważne filmowe przykazanie, czyli "Nie będziesz nudził bliźniego swego".