Profil użytkownika inheracil

Zemsta (1989)

Kiedy Związek Radziecki zaczął chylić się ku upadkowi na peryferiach imperium zaczęło się dziać wyjątkowo dużo. Powracają milczący z konieczności mistrzowie - w 1985 w chwale wraca Paradżanow, w 1988 Kira Muratowa pokazuje w Cannes przetrzymywane przez cenzurę przez 5 lat "Wśród szarych kamieni" - jednak wyłaniają się też nowe postaci i zjawiska. Takim na pewno jest filmowe ożywienie w Kazachstanie. "Zemsta" to jeden z obrazów fundujących kazachską nową falę i jako taki jest bardzo nietypowy. Yermek Shinarbayev nie oglądał się na europejskie nowe fale i zamiast kręcić film możliwie jak najbardziej współczesny (taki będzie np. trzy lata późniejszy "Kairat" Omirbayewa) sięga po kino historyczne. Nie ma w Zemście jednak śladu radzieckiego dydaktyzmu. Jest za to niemal mitologiczna opowieść o zemście, która ma przywrócić porządek świata. To znakomicie nakręcony, poprowadzony żelazną ręką film patrzący w stronę Japonii, ale od inspiracji Kurosawą można stać się tylko lepszym.

Maynila: Sa mga kuko ng liwanag (1975)

Klasyk filipińskiego kina. Świetny dramat społeczny z bardzo plastycznie pokazanym światem biednych mieszkańców Manili. Do tego nienachalny wątek miłosny i ekspresjonistyczne wstawki przełamujące realizm. Pozytywne zaskoczenie.

Avengers: Wojna bez granic (2018)

Nowe Horyzonty się skończyły, więc czas na taplanie się w trochę innym błocie. Najnowsi Avengersi są zaskakująco strawni. Na pewno nie psują ich te wszystkie łzawe backstory, które zapychały poprzednie filmy Marvela. Wyciąłbym co prawda Strażników Galaktyki, bo z każdą kolejną produkcją stają się coraz mniej śmieszni. No i temu złodupcowi przydałaby się jakaś sensowniejsza motywacja - nie widzę jak jego ostateczne rozwiązanie ma zadziałać.

L'époque (2018)

Takie "Wszystkie nieprzespane noce", ale z polityczną wkładką. Niestety to ofiara zbyt wielkich ambicji. Jeżeli w pełnometrażowym debiucie reżyser próbuje uchwycić ducha czasów i nawet tego nie ukrywa, to zwykle efekt nie jest najlepszy. Zeitgeist to zbyt cwana bestia, aby tak łatwo dała się złapać. [Locarno, Cineasti del presente]

Un pas în urma serafimilor (2017)

Wydawało się, że film o seminarzystach to jeszcze gorszy pomysł niż thriller o harcerzach (cieplutko pozdrawiam "Czuwaj"), jednak okazało się, że to obraz więcej niż oglądalny. Również dlatego, że bezczelnie zdradza rumuński styl narodowy z jego umiłowaniem do realizmu. Seminarium duchowne w "Un pas în urma serafimilor" jest w takim samym stopniu charakteryzowanym bohaterem zbiorowym, co metaforą rumuńskiego społeczeństwa. Ciekawy pomysł, aktorzy dają z siebie wszystko, przydałoby się trochę więcej pracy na stole montażowym - dwie i pół godziny to trochę za dużo.

Zimna wojna (2018)

Wyjątkowo nieudany melodramat, ale pod wieloma względami spełniony film. Znakomity w początkowych etnograficznych partiach, intrygująco gęsty w pokazywaniu powojennej rzeczywistości. Później, im dalej w romans, wytraca energię i z "Dwóch serduszek" pozostaje jedynie "łojojoj".

Genesis 2.0 (2018)

Genesis 2.0 łączy dwa wątki - jakuckich poszukiwaczy mamucich kości i naukowców pracujących nad budową nowego lepszego świata dzięki bioinżynierii. O ile oba wątki są ciekawe (ale mam wrażenie, że więcej zrozumienia twórcy mieli dla łowców kłów), to ich połączenie już raczej nie. Operowanie na tonach nowej Księgi Rodzaju trochę mnie odrzuciło, a trochę uśpiło. Na pewno jest w tym filmie mnóstwo niezwykłych, unikatowych obrazów, ale sposób ich uporządkowania pozostawia trochę do życzenia.

Człowieczeństwo i papierowe ozdoby (1937)

Sadao Yamanaka wyprzedził nie tylko filmy o roninach (te najsłynniejsze pochodzą z lat 50.), ale i charakterystyczną dla japońskiej nowej fali krytykę społeczną w gatunkowym kostiumie. Formalnie "Człowieczeństwo i papierowe ozdoby" nie otwierały żadnego nowego rozdziału w kinie, jednak zostały zrealizowane z dbałością o warstwę wizualną. Ujęcia są statyczne, ale starannie skomponowane. Yamanaka umiejętnie opowiada obrazem, nie lekceważy siły słowa, ale jej nie nadużywa. Wielka szkoda, że z całego dorobku tego filmowca przetrwały jedynie trzy filmy.

Czwarta władza (2017)

Alternatywny tytuł "Dawać Oscary". Fabularna nuda, zero oryginalności. Aktorstwo i reżyseria taka sama jak zwykle. Nawet zdjęcia wyglądają tak, jakby Kamińskiemu już się nie chciało.

Ein Gespenst geht um in Europa (2013)

Widmo komunizmu wyszło z obrazu Malewicza i krąży po Berlinie. Debiut Juliana Radlmaiera. Film pełen dobrze skomponowanych kadrów, ale dużo mniej w nim humoru niż w późniejszej "Samokrytyce burżuazyjnego psa". Widać inspiracje Wesem Andersonem i Hongiem Sang-soo.

Miecz Nieśmiertelnego (2017)

Zrealizowany pięknie, w końcu za hajs Netflixa baluj, ale długi i nudny. Nie ma w tej historii o wojowniku, który nie może umrzeć nic, czego nie dałoby się opowiedzieć w półtorej godziny, a "Miecz nieśmiertelnego" trwa 2 i pół. Momentami, niestety zbyt rzadkimi, to zjadliwa parodia gatunku. Reszta to średnio udany film samurajski.

Na mlecznej drodze (2016)

Nie sposób zrozumieć dlaczego Kusturica przerywa wieloletnie kinowe milczenie takim filmem. Obrazem tak złym, że wygląda na ciężki przypadek opętania przez Mariusza Pujszo. Trudno inaczej wyjaśnić dlaczego Kusturica zmienił się w filmowego satyra chcącego jedynie poswawolić z Monicą Bellucci. Jeszcze trudniej, dlaczego do tego celu zaprzągł całą menażerię z wybuchającymi owcami i tańczącym sokołem na czele.

Baby Driver (2017)

Nudne to było jak nieszczęście. Wright odkrył, że można zmontować film jak teledysk. Postanowił w ten sposób popracować na możliwie najbardziej sztampowym materiale sensacyjnym. W efekcie powstał film, który da się niemal bezboleśnie oglądać. Kilka razy jednak przewijałem, więc nie można mówić o sukcesie.

Coco (2017)

"Coco" to chyba najbardziej disenyowski film Pixara. Ze śpiewem, łzami i zwierzęcymi kompanami. Trochę za dużo tu akcji, ale rozumiem, że to po to by dzieciaki się nie nudziły. Animacja jak zwykle trzyma poziom, a i zupełnie niespodziewanie można się wzruszyć (a przecież nie płakałem po Bing Bongu :)).

Manifesto (2015)

Cate Blanchett wygłasza manifesty. We fragmentach, w odcięciu od kontekstu również, a może przede wszystkim, tego wizualnego teksty programowe zlewają się w jeden wielki nieznośny bełkot. Cate Balnchett, choćby zagrała milion ról nie jest w stanie tego unieważnić.

La ville des pirates (1983)

Raoul Ruiz był jednym z najlepszych surrealistów światowego kina. Inaczej niż (późnego) Bunuela mniej go interesuje spójność fabuły, a bardziej efektowny ciąg obrazów. Akcji w "La ville des pirates" jest tylko tyle, by kolejne sekwencje dobrze się oglądało. Streścić o czym jest ten film nie sposób, ale sny, które da się opowiedzieć to słabe sny.

Disappearance (2017)

[Venice Sala Web] O próbie życia własnym życiem w Iranie. Nie jest to takie łatwe, skoro państwo z lubością zagląda obywatelom do łóżka. Nawet mały zabieg ginekologiczny staje się problemem, jeżeli kobieta nie ma męża, a o sprawie nie chce informować ojca. Ali Asgari pokazuje wędrówkę od szpitala do szpitala w poszukiwaniu pęknięcia w biurokracji, które pozwoli na otrzymanie opieki medycznej bez zbędnych pytań. Bardzo klimatyczne, kameralne kino. Bez formalnych fajerwerków, ale zrobione ze świadomością wagi tematu.

The Testament (2017)

[Venice Sala Web] Władze austriackiego miasteczka chcą przeprowadzić inwestycje i jedyne, co je powstrzymuje to upór historyka poszukującego dowodów mordu na ludności żydowskiej. Nawet w wypadku holokaustu obowiązuje zasada, że nie ma zbrodni bez ciała. Jest w "Świadectwie" nieco filmu detektywistycznego, ale bardzo specyficznego. Detektyw oddalony jest od zbrodni czasowo (kilkadziesiąt lat) i przestrzennie (przez większość czasu przebywa w Izraelu). Do tego dodano ciekawy wątek tożsamościowy. Solidne kino - 6,5.

La nuit ou j'ai nage (2018)

[Venice Sala Web] Zgroza i gyoza, czyli japoński chłopiec nie idzie do szkoły tylko włóczy się po okolicy. Nic się nie dzieje, dialogów nie ma. Delikatne kino, które bardziej pokazuje niż opowiada, ale chyba bym wolał coś bardziej plebejskiego.

Los Versos del Olvido (2017)

[Venice Sala Web] Slow cinema potrafi zmienić małe tematy w wielkie filmy, ale niestety ten mechanizm działa w obie strony. Alireza Khatami wykorzystuje neomodernistyczną estetykę do opowiedzenia o zmaganiach z historią, a przede wszystkim o konieczności pamiętania. Piękne, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, długie, statyczne ujęcia zabijają temat. "Los versos del Olvido" w zamyśle miało być podróżą w głąb kafkowskiego świata. Niestety okazało się wędrówką aż do zaziewania.