Na na na na na na na na na Batman!

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Zack Snyder po mesjanistycznym Człowieku ze stali postanowił pobawić się w przewodniczącego komisji Pizystrata, porządkującego tradycję multiwersum DC comics. Jak przystało na "ostateczną" redakcję i ta tworzy więcej problemów niż rozwiązuje. Jedno jest pewne, Batman v. Superman: Świt sprawiedliwości bliższy jest eposom homeryckim niż ewangeliom.

Tematem Iliady jest gniew Achillesa, film reżysera Strażników, przynajmniej w pierwszej części, opowiada o gniewie Batmana. Nie została mu odebrana Bryzeida, tylko wieżowiec korporacji Wayne'ów, zniszczony podczas walki Supermana z generałem Zodem. W odróżnieniu od eposu to wydarzenie nie zawiesza wojny, ale ją rozpoczyna. Mroczny Rycerz wykazując, że nie uważał na zajęciach z logiki postanawia wystąpić przeciwko Supermenowi, który jakoby ma stanowić największe zagrożenie dla ludzkości. A na pewno jest śmiertelnie groźny dla biurowców będących własnością amerykańskich miliarderów.

Przerażony kapitał, o przepraszam, Bruce Wayne lekko podpuszczany przez Lexa Luthora coraz mocniej dąży do konfrontacji z bogiem-człowiekiem, któremu w sercu Metropolis postawiono wspaniały socrealistyczny pomnik. Batman uzbrojony w wygrzebany z kosmicznych odpadków kryptonit staje do walki. I jest to pojedynek ideowo bardzo interesujący, człowiek kryjący się w cieniu, zwalczający zło jego metodami przeciwko Supermanowi, prawości unoszącej się nad ziemią, ale nieliczącą się z konsekwencjami swoich czynów. Snyder nie pozostawia wątpliwości, jego świat to świat Batmana, który jest jeszcze mroczniejszy niż w trylogii Christophera Nolana. Całkowicie wypisał się z superbohaterskiego etosu, niekoniecznie przejmuje się niezabijaniem przeciwników, piętnuje przestępców, co w więzieniu równa się karze śmierci. Jest śledczym, sądem i egzekutorem. Superman zaś zawsze czyni dobro, jednak często angażuje się w sytuacje, których długofalowe konsekwencje okazują się dużo groźniejsze od braku działania.

Do zbadania sprawy Supermana powołana została komisja senacka i obserwując jej działania nie można dziwić się, że Bruce Wayne czuje się sfrustrowany. Pani senator Finch opowiada takie farmazony o pięknie demokracji, dialogu i samoograniczającej się sile, że można się z tego tylko śmiać. Oczywiście nie przeszkadza jej to w załatwianiu mniejszych lub większych interesików z Lexem Luthorem. Mimo że rzeczona polityczka pozostaje kryształowo czysta, to system polityczny, w którym pieniądz i polityka to właściwie jedno i to samo taki nie jest. Ta myśl w nawale akcji nieco się rozmywa i czuć, że pokazanie tego wprost w amerykańskim roku wyborczym po prostu nie wchodziło w grę.

Wracając do najistotniejszego, czyli naparzanki supermańsko-batmańskiej. Może wydawać się nieco dziwne, że Człowiek-nietoperz z kryptonitu tworzy włócznię, a nie jakąś bardziej nowoczesną broń. Wyjaśnienie można znaleźć w klasycznym wykształceniu Bruce'a Wayne'a, o które pewnie zadbał Alfred. Włócznia jest bronią, którą Achilles uśmiercił Hektora. Batman chcąc pokonać księcia Troi (ówcześnie jedynego ujawnionego metaczłowieka) powtarza sekwencję walki znaną z Homera. Wliczając w to ciągnięcie za sobą bezwładnego ciała. Różnica jest jedna, Superman nie ginie z ręki Mrocznego Rycerza.

Takie wydarzenie nie dość, że wysadziłoby kanon DC, to jeszcze pogrzebałoby plany wydawnicze Warnera. Siłą rzeczy po ostatecznym starciu Świt sprawiedliwości gładko przechodzi z dwupoziomowej wizji świata charakterystycznej dla Iliady , w której istnieje sfera ludzi i sfera bogów olimpijskich (w tym wypadku metaludzi) do istniejącego w Odysei systemu trójpoziomowego, uzupełnionego istnieniem Hadesu. Kiedy na scenę wkracza Doomsday, potwór zdecydowanie piekielny, czas mierzenia suberbohaterskich penisów musi się zakończyć, wszak świat sam się nie uratuje. Pewnie nie byłoby to możliwe gdyby nie Wonder Woman, która po dwóch godzinach filmu i stu latach przerwy postanawia znów założyć kostium. W starciu z finałowym bossem kradnie show kolegom wnosząc nową jakość do scen walki obecnych w tym obrazie.

Fakt, że najsłynniejsza superheroina włącza się w główny nurt wydarzeń dopiero pod koniec filmu dobrze pokazuje, że Świt sprawiedliwości jest jedynie kilkoma pierwszymi pieśniami dużo większego eposu. Można się wyzłośliwiać, że ostatnio Zack Snyder zajmuje się kręceniem wyłącznie początków, bez rozwinięcia i zakończenia, przecież taki był Człowiek ze stali. Jednak mimo faktu oglądania wielkiego wstępu ekspozycja nie przytłacza tak, jak w poprzedniej produkcji o Supermanie. Akcja jest całkiem wartka, a przez istniejące mielizny da się przepłynąć bez zatopienia statku, o ile widz zaakceptuje patos. To film tak poważny, że aż momentami śmieszny. Warto jednak docenić spójność wizji i brak łatwego przymilania się do publiczności tanimi elementami komediowymi.

Zaskoczeniem okazuje się rola Bena Afflecka, który jest przekonującym Batmanem. Również wtedy, gdy jako Bruce Wayne nie nosi maski. Gal Gadot to urodzona Wonder Woman i warto czekać na film, który będzie tylko jej. Nie zawodzi mocny drugi plan, Amy Adams, Jeremy Irons i Diane Lane sprawnie kreują swoje postaci i widać, że niekiedy nieźle się przy tym bawią. Niestety Jesse Eisenberg to najbardziej przerysowany czarny bohater w historii tej franczyzy. Nawet Henry Cavill wypada lepiej, a pamiętajmy, że w Człowieku ze stali jego gra aktorska była bardziej śmiercionośna od oddziału Kryptonian. Co prawda by odegrać zwątpienie i smutek musi założyć znaną z poprzedniego filmu Snydera wełnianą czapkę zgryzoty i udać się w ośnieżone góry, gdzie spotyka zmarłego ojca, jednak ze względu na odejście od fantastycznego realizmu to zabieg uzasadniony.

Ciekawym rozwiązaniem jest otwarcie Świtu sprawiedliwości na wizualne reprezentacje procesów psychicznych bohaterów. Większość filmów fantastycznych bojąc się, że pojawienie się takich elementów całkowicie zniszczy wiarygodność świata stosuje wybiórczy realizm. Zyck Snyder nie skacze w oniryczne głębie, a tylko nieśmiało macza w nich palce, ale nawet to pozostaje warte odnotowania. W scenach snów Batmana jest nieco zbyt wiele komputerowego efekciarstwa, jednak może to i lepiej, że Snyder wizualnie wyszumiał się poza głównym wątkiem. Operator Larry Fong konsekwentnie buduje film utrzymany w ponurej kolorystyce. Mroki Metropolis i Gotham rozjaśniają jedynie wybuchy, żadne inne światło nie jest w stanie im sprostać.

Widać w Świcie sprawiedliwości potencjał na film dużo lepszy, ale trudniejszy do sprzedania. Zderzenie archetypowego mściciela z prawym rycerzem ma wyraźny krytyczny wymiar. Szkoda, że ginie on pod przyciężką stopą Doomsdaya.

Zwiastun:

Ja jestem rozczarowany

Dodaj komentarz